Co łączy emocje, rywalizację, wspaniałe osobistości oraz 34 rozegrane gemy? Właśnie te wszystkie elementy spotkać można było podczas trzeciej kolejki Zimowej Amatorskiej Ligi Tenisowej w Przytoku w ostatnią niedzielę.
Liczne zmiany w naszych tabelach nie biorą się przecież z przypadku…
Zmagania rozpoczęli panowie. Lider dywizji – Piotrek Loch – przetarł szlaki swojego debiutującego rywala Tomasza Wiatrowskiego. Zawodnik rozpoczynający swoją przygodę z ZALT, jednak tenisowa przeszłość Tomka jest imponująca. Weekend bez poranku z tenisem od dawna budzi podziw trenerów. Nawet lider rankingu nie mógł czuć się spokojnie na swoim serwisowym tronie. Wszak to właśnie serwis stanowi od początku rozgrywek o sile Piotra.
„…no nie wiem gdzie stanąć?” można było usłyszeć cichy głos Tomasza po kolejnym nieudanym returnie.
Czy potężne wprowadzenie pierwszego serwisu (słowo klucz: „pierwszego”) wystarczyło, aby Tomasz rozpoczął swój udział w lidze od porażki?
Niezwykle cichy mecz, nie obfitujący w żadne kurtuazje tudzież animozje, przebiegał nad wyraz dynamiczne. Tomasza często widywaliśmy przy siatce gdzie zdecydowanym wolejem nie raz pokazał liderowi, że nie zamierza być chłopcem do bicia. Wchodząc na mecz, Tomka ze słynnym tenisistą Monfilsem upodoabniała jedynie jego czarna koszulka. Liczne wyskoki do piłki, efektowne zagrania przy siatce oraz odgrywanie lobów sprawiły jednak, że po zakończeniu spotkania nie sposób było doszukać się znacznie większej ilości podobieństw.
Pierwszy gem był najdłuższym w historii ZALT – aż 6 przewag oraz niemalże 10 minut gry. Widowisko mogło się podobać – gemy były wyrównane, a akcje poniżej 3 wymienionych piłek stanowiły mniejszość.
Po 50 minutach gry na tablicy zagościł wynik 7:5, 6:3 dla Tomka.
„Wyrównany mecz. Dawno nie grałem spotkania z tak zawziętym zawodnikiem.” Komentował po meczu zwycięzca. „Walczył o każdą piłkę!” dodał.
Piotrek jednak utrzymuje pozycję lidera. Na jak długo? Najbliższe tygodnie mogą być ekscytujące….
Bez najmniejszej przerwy przechodzimy do meczu dywizji Pań, podczas którego spotkały się doskonale znane naszej widowni reprezentantki okolic. Kasia Arkusz honorowo stanęła do wspólnego zdjęcia (PRZED MECZEM) z Anią Loch.
Niezwykle wyrównane widowisko nie mogło nikogo dziwić. Doskonale pamiętamy Anię z jej występu w drugiej kolejce ZALT, podczas którego zdecydowanie dyktowała tempo gry z liderką tabeli – Angelą. Fani mogli spodziewać się agresywnej strategii. W kuluarach klubu od dawna mówi się, że podczas treningów Ania coraz śmielej pozwala sobie na korcie!
„No mówię Ci – Ania w sztosie, że cholera….” podaje zainteresowany z klubem trener proszący o anonimowość.
Kasia Arkusz jak zwykle z uśmiechem wstąpiła na kort pełna gracji oraz spokoju. To zapewne z racji, iż to również nie był debiut Kasi na naszym obiekcie. Coraz śmielsza jej gra w pierwszym spotkaniu pozwoliła na zaliczenie tego meczu do kategorii „Warto zobaczyć”.
Chociaż w pierwszym secie Kasia prowadziła już 4:2, Ania nie poddała się. Pewnymi krokami wydzierała oponentce punkty z rakiety. To musiał być zaplanowany atak.„O?! Wygrałam!!” słychać było z głębi kortu z ust Ani.
„No do siatki dziewczyny lećcie po takiej pile. Lepiej ryzykować, ale próbować” zapewniał z trybun ten sam anonimowy trener.
I tak też się stało. Dziewczyny zaczęły nacierać na siatkę niczym najwspanialsi w historii. Rozpoczęło to serię udanych mijanek woleistkek, niezwykle skutecznych lobów oraz zawiedzionych spojrzeń na tego samego trenera, który tę taktykę polecił. Dziewczyny jednak w niej wytrwały, a z każdym kolejnym gemem gra stawała się coraz bardziej wyrównana.
Niech o intensywności spotkania zapewni Was fakt, iż dziewczyny nie dały rady ugrać całego meczu w czasie jednej godziny. Przy stanie 6:4 5:4 dla Kasi zegar pokazywał godzinę 19:00. Zawodnicy dywizji męskiej byli jednak wyrozumiali.
Nieudanym wejściem na piłkę w wykonaniu Ani zakończyliśmy gema przy stanie 40:30 dla serwującej Kasi. Tym samym zanotowuje ona zwycięstwo 6:4, 6:4, wskakując na drugie miejsce dywizji Pań.
Lekko przedłużona rozgrzewka nie ostudziła graczy dywizji męskiej. Debiutujący w naszej lidze Daniel Wesołowski przypomniał o sobie kolegom z kortu, którzy nie kryli zdziwienia faktem pojawienia się go w rozgrywkach.
„Daniel?? Który?” (bywa, że na kortach w tym samym czasie biega przynajmniej pięciu Danieli – przyp.aut.).
Krzysztof Romejko, oponent Daniela, od rana poważnie przygotowywał się do gry, a krążąca o jego niesamowicie mocnym serwie legenda sprawiły, że jego pierwotnym zawonikiem zawładnęła dziwna choroba, co zmusiło go do przełożenia terminu spotkania. Na szczęście Daniel w ostatniej chwili zdołał zmienić plany Krzyśka na ten wieczór.
„Drzewa przycinałem teraz. Akurat ciąłem, a na mecz przyszło jechać!” – …No i jak Daniel miał czuć się spokojnie z człowiekiem ćwiczącym przed meczem niemalże tak intensywnie jak filmowy Rocky?
Liczne kurtuazje przed meczem („Ale dobra piłka!”, „O, weszła. Ślicznie”, „Masz super serwis”, „Nie no, twój też miazga”, „Ty na pewno ekstra grasz!”) mogły nie nastrajać na silne oraz ekscytujące w swoich szaleństwach piłki. Każdy z graczy zaskakiwał siłą, sprytem, taktyką, finezją oraz niczym nie pohamowaną chęcią zdobycia punktu. Następnego i następnego…
„Taktyka? Żadna taktyka…wyjść na kort i zagrać” zapowiadał przed meczem Krzysiek.
Każdy z graczy atakował, a piłka rzadko latała powyżej 20cm nad siatką (chyba, że już poleciała to wtedy …..!!”). Niezwykle widowiskowe slajsy Krzyśka, przybierającego pozycję czającej się na ofiarę hybrydy rekina i pumy mogły się podobać. Piłka niejednokrotnie zaskakiwała zgromadzonych fanów.
Mecze z Krzyśkiem są jak posiadanie ogromnej ilości pieniędzy w walucie Państwa, które już nie istnieje – są całkiem ciekawe, ale mało dają. W tym przypadku jego rywalom.
Jeden ugrany gem w wyniku debiutanta naszej ligi jest raczej rezultatem wspomnianych wcześniej piorunujących serwów Krzyśka oraz braków Daniela w tym samym uderzeniu. Reszta to czysta przyjemność oglądania gry w tenisa.
„No po prostu super” ostatni już raz anonimowy trener.
~oskar